sobota, 1 czerwca 2013

Wymaz Diabła

Przy stole wszyscy usiąść mają i tak się zbierać zaczynają. Przedstawicielstwo Rotrii pierwsze swe miejsca zajęło i najsampierw sprawdzili, czy w ich mordy lać będzie co. Na suche gardła przecież siedzieć nie bedą. Rozdziawili swe paszcze z radości, gdy na stole ujrzeli ściśnięte flakoniki wody święconej. Łyk za łykiem poszedł i ich twarze czerwone gotów były stawić czoła bykom, potem wybrykom, a na końcu nawykom.

Nagle do okna puka reprezentacja Trizondalu. Rotryjczycy się tak dziwią, kto tak puka jak najęty i udają, że nie słyszą. Nagle ten najbardziej opasły wstaje i w oknie dojrzał ryj. Przypatrzył się dokładniej i stwierdził, że ryj to świński nie był, ale ze świniami mocno umocowany był. W końcu do łba tłustego spłynęła iskra twarzowej pamięci i se chłop z różańcem w kieszeni mordę Sokoła przypomniał. Tuż za nim gdzieś dojrzał dość postawną postać. Ubrany był w wymiętolony worek po burakach, fryzura ulizana przez psa - jeszcze psia ślina ściekała mu po grzywce i dodawała zwierzęcego seksapilu. Był to nikt inny jak Marcel Hans bez smyczy. Rotryjczyk się dziwi czemu te cholery wchodzić nie chcą, a tu nagle głos niewiadomo skąd mu podpowiada, że oni drzwi za otwarte muszą uznać, aby stopy swe wywietrzone mogli ułożyć na  tej nierówno dechą ułożonej podłodze. Zatem otworzył im drzwi, oni uznali za otwarte, uznali, że weszli, uznali, że usiedli i uznają, że siedzą. No i tak posadzoną dupę zostawili.

Jako, że izba dosyć spora i niejednopokojowa była, nagle zza drzwi skrytych wyszedł posuwistym krokiem jakiś rozczochrany mężczyzna w niedopiętej koszuli i Bóg wie jeszcze czego nie dopiął na ostatni guzik. Trizondalczycy w ogóle się nie zainteresowali, że ktoś wszedł, bo tak mają w swej naturze. Rotryjczycy byli zmuszeni patrzeć, bo twarzą w twarz z nowym przybyszem było im się spotkać. Delikwent zaczął witać kamratów i do popiersia coś na wzór medali przyklejać począł. Trojakie to medale były i nakazywać coś musiały zasiedziałym tubylcom. Na jednym wyryte było, żeby mówić móc, a na innym zaś, żeby patrzeć móc. Tym, co pisanie zwykło wychodzić mówienia zakazano. Zadaniem tego, co wyglądał jakby prostytutka przerżnęła go na sianie było wręczanie przybyszom medali.

Z czasem sala się zapełniała i powietrza jakby więcej pochłaniała. Grupa Surmeńców przybyła, wlazła jak do obory w ugnojonych butach, jakby dopiero co krowy doiła ze stoperem w ręcach. Przeprosili za spóźnienie i kupry swe równo usadowiły. Tuż za nimi Maksymilian Teodor I wjechał do izby na swym wiernym rumaku zwanym Victorio Mortuusem. Zarżał, że we framugę drzwi utrafić umiał i nakazł monarsze, aby swe cielsko usadowiło wśród innych wodę święconą chlejących żwawo.

Nagle ktoś na zewnątrz w cymbałki zaczął uderzać. Rotryjczycy głowy swe do szyby przysuneli, bo najbliżej okna byli. Na podwórzu siedział starszy Pan gazetą na rzy przepasany i tak grał, że zahipnotyzował. Po czym wstał, cymbałki wziął pod pachę, gazetą się mocniej owinął i siadł wśród tych, co upadł.

Przed izbą medalista spoczął ciężko ze zmęczenia na ławeczce, aby włosy mu wiatr uczesał, a tymczasem śmietanka towarzyska rosła i rosła w swej objętej naturze. Zza horyzontu wyłaniała się już victoriańska delegacja krocząca. Król dumnie z wyciągniętą piersią szedł przodem niczym dumny ojciec ciągnący za sobą swych dwóch krnabrnych synalków upierających się nieco, by w spowiedź pierwszą stanąć klęknąwszy. Medalista wręczył im medale, gdy go mijali i wybrawszy swe miejsca siedzące cupnęli wśród pozostałych.

Było już ciemno na zewnątrz, wiał dość silny wiatr kołysząc konarami drzew. Nagle niezwykły blask światła poświecił wszystkim zebranym przy stole po ślepiach. Tak ich oślepiło, że nie zauważyli przebiegającej zjawy fluorescencyjną mazią umazanej. Radioaktywnym paluchem nakreśliła na szybie, że jeszcze żyje, ale usiąść nie usiadła z nimi, bo odrzucenia się bała. Obruszony całym zajściem Hans wstał ze swego taboreta i zasugerował wszystkim, że owa zjawa jednak żyje i rozmowy się z chęcią napije. Wyśmiany zostawszy zjawa uciekła w dal tak siną i nieznaną, że nikt palcem na mapie nie umiał takiego miejsca znaleźć.

Na dworze zaczął siąpić deszcz, a to był znak, że Jego Mość William z Pippą za pazuchą swą ukrytą raczył swe umoczone dupsko usadzić wśród innych. Przy stole podniośle debatowano, a pod stołem ni stąd ni zowąd pojawił się kolejny Jego Mość z papierową koroną na swej głowie ułożoną. Wyczołgał się spod stołu i ogłosił im radośnie, że on już nie Weerland tylko von Wettyn i potem legł znów pod stołem, bo na i przy stole miejsca już nie było.

Jeszcze jakieś delegacje się zjechały, ale kto by ich wszystkich spamiętał. Zegar wybił północ. Świeczki wokół tego nieludzkiego zbiorowiska już przygasały. Woda święcona już się kończyła i zostawiwszy ostatnie jej krople na swych językach poczęli się zastanawiać, co by tu robić, aby się nie zanudzić. Spod stołu nagle słychać głośny okrzyk Bingo!, a to von Wettyn sam ze sobą w Bingo gra. Godzina mija, a Ci siedzą i gapią się w mapę rozłożoną przed nimi. Ojciec dumny, co krnąbrnych synów przytaszczył pędzel swój wszystkim ukazał. To znak był, że malować umiał. Utopił koniuszki pędzla swego w szarej masie i począł malowanie szarej rzeczywistości od mapy dołu. Tak się stało, że ową część nieżywą sprawił. Krzyż postawili. Świeczki nie postawili, bo się wypalili.

4 komentarze:

  1. Gratuluje pomysłu
    oby tak dalej

    OdpowiedzUsuń
  2. Najlepszy artykuł redaktora Zanika. Znacznie lepiej się czyta niż te z epitetami typu "Panowie lekkich obyczajów". Winszuję i czekam na kolejne wydania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że się podobało, lecz nie zawsze słodyczami nasze życie jest usłane. :)

      Usuń